Co dziś robiliście?
Ja zeszłam na dno.
Zaczęło się niewinnie.
Nawet mi się nie chciało wstawać na śniadanie.
Ale spędzić ostatni dzień w łóżku to nisko punktowana idea. Wstałam. Odpuściłam prawie wszystkie poranne rytuały, oprócz masażu twarzy i dziękczynienia. Już niebawem w nowym miejscu wykształcę nowe rytuały. Nie ma co grzebać w przeszłości. Pierś do przodu i uśmiech na twarzy! Potem szklanka wody z cytryną!
Często czuję, że mi jej brakuje. Lubię smarować sokiem z cytryny twarz, szyję i dekolt. Ręce i dłonie. Lubię pachnieć cytryną. Kropelka za uszami, reszta wtarta we włosy. Nigdy nie myję rąk z jej soku.
Jestem cytryną.
Po śniadaniu zabieram grupę z retreatu na hike. Czyli wycieczkę. Wokół wulkanu i dla chętnych na szczyt, zajrzeć do krateru.
Grupa jest nieszczególnie aktywna i tylko cztery osoby decyduje się iść. Dla mnie bomba. Początek podróży spędzam z towarzystwie Ferial z Monachium, wypytuje mnie o moje podróże po czy oznajmia, że pracuje w niemiecko-francuskiej telewizji i że chciałaby mój kontakt.
Jest para z Francji. Śliczni jak z obrazka. Chloé i Sam. Jak dwie buteleczki perfum. I jest jeszcze Illona.
Opowiadam im, z manierą najlepszej przewodniczki, wszystko co wiem o wyspie. Zadają pytania, na które z uśmiechem odpowiadam: nie wiem.
Nie wiem, bo nie szukam, nie szperam, nie grzebię, nie wygrzebuję. Horyzontalnie zmieniłam styl podróżowania już rok temu. Przestałam być mądrzejsza od lokasów, przestałam ich zasypywać informacjami o własnej okolicy, która przed nimi samymi skrywa mnóstwo tajemnicy… tajemnic… chcę poznawać. Mylić się i pytać. A nie czytać, czytać, czytać…..
I am so grateful for my life.
Day by day I keep feeling better.
I am stronger. I keep getting better.
Something within me is realizing that I am already powerful and I accept who I am right now.
It’s a new day for me to dream bigger and attract better.
To tu.
Zatrzymuję się. Jest dużo wyżej niż z punktu widokowego, jest stromo, ale jest dużo kamieni, jest się czego trzymać. To tu. To tutaj.
Schodzę.
Krasnoludkowymi krokami kilka metrów w dół. Siadam. Rozglądam się i mierzę siły, czy wejdę tu z powrotem?
- Idź, to twój ostatni dzień! Zachęcają dziewczyny. Tego mi było trzeba. Zdejmuję kurtkę i saszetkę?nerkę? Biodrownik. I schodzę.
Po paru krokach dogania mnie Sam.
- Idę z tobą, może już nie będzie okazji później.
Uśmiecham się, dziękuję. Będzie raźniej z takim kompanem.
Zapach ziemi. Klękam i ją całuję. Zapach ziemi. Pachnie popiołem.
Zapach ziemi. Tej ziemi. Pachnie grzybami, ale nie takimi leśnymi. Pachnie lawowymi grzybami. I popiołem. Zagrzebuje i mnie całe dłonie. W niej. Żywej ziemi. Nigdy przedtem tak mi jej nie brakowało. Dookoła skorupa. Skala. Beton.
Nie ma gdzie palca wścibić. Od miesięcy uziemiam się to na kamieniach, to na piachu. Nie ma ziemi. Nie ma ziemi dookoła. Tutaj jest. Jest tutaj. Na dnie wulkanu.
- To jest chyba ołtarz – mówię po tym, jak wstaję i widzę, jak Sam rozkłada swój plecak na olbrzymim głazie za mną.
- Ołtarz?
- Zobacz tu, przed nim. Wielki krzyż ułożony z białych kamieni. I w miejscu skrzyżowania stosik kości. I obok szczeka większa od wielkiej męskiej dłoni. I wszystko to w kręgu z większych kamieni. Szczelnym. Z ołtarzem wpisanym z okręg. Ołtarzem skierowanym do wschodu. Tak by się wydawało na pierwszy rzut oka. Stojąc za głazem. Ale stojąc w środku ołtarz patrzy na zachód słońca. I wschód księżyca.
- Dobrze, że mój podpis jest za okręgiem i że się tu przypadkowo nie ofiarowałam – pokazuje na moją płaskorzeźbę znajdującą się zaledwie dwie stopy, wielkie męskie, do krawędzi ołtarzyska.
Nie otrzepuje dłoni. Wącham je jeszcze mnóstwo razy. A zanim w końcu je myję, przed kolacją w domu, to jeszcze najpierw wygrzebuję ziemię na jedną ze stron dziennika. Te ziemię. Z dna wulkanu. I przyklejam taśmą, nie mam odwagi jej teraz rozmazywać, po tym jak dotarła tu cała i czarna.